Historia Andrzeja Czarneckiego
W dniu w którym dowiedział się że umrze za trzy lata, kazał spieniężyć
cały swój prywatny majątek. Przez 30 lat prowadzenia interesów uzbierał około
400 milionów złotych, które przeznaczył na fundację edukującą dzieci
z ubogich rodzin wiejskich.
Andrzej Czernecki, założyciel HTL
Strefa, jeden z najbardziej znanych polskich biznesmenów, zdecydował
że cały majątek przeznaczy na fundację wspierającą edukację dzieci
z ubogich rodzin wiejskich. Spieniężyć i oddać biednym kazał wszystko:
ulubione Porsche 911, meble z salonu, dzieła sztuki, książki a nawet
fotel i... popielniczkę. Pieniądze za sprzedaży firmy przekazał
na "kapitał żelazny” założonej przez siebie Edukacyjnej Fundacji im.
Profesora Romana Czerneckiego EFC.
Biznesmen od kilkunastu lat
walczył z białaczką. W 2009 roku lekarze oznajmili, że ma przed
sobą góra trzy lata życia. Danego sobie czasu nie zmarnował. Znalazł
prawników i pedagogów, którzy zgodzili się zorganizować i poprowadzić
jego fundację.
Wkrótce potem dokonał transakcji ze szwedzkim funduszem inwestycyjnym EQT V sprzedając firmę za 885 mln złotych. Niemal połowa trafiła do rąk Czerneckiego - założyciela i głównego akcjonariusza.
Wkrótce potem dokonał transakcji ze szwedzkim funduszem inwestycyjnym EQT V sprzedając firmę za 885 mln złotych. Niemal połowa trafiła do rąk Czerneckiego - założyciela i głównego akcjonariusza.
Biznesmen zmarł 18 maja 2012 roku
w wieku 72 lat. Dziś jego fundacja ma już 160 podopiecznych,
a za miesiąc organizuje rekrutację młodych talentów. Dysponując kapitałem
o wartości kilkuset milionów złotych gdzie odsetki pokrywają bieżące
koszty działania, fundacja może spokojnie podejmować zobowiązania na wiele
lat.
- Otwieramy drzwi do najlepszych
szkół w Polsce i za granicą. Opłacamy internat, podręczniki,
organizujemy korepetycje, kursy językowe, zapewniamy wsparcie psychologów,
i wszystko, co jest potrzebne, aby zdolna młodzież mogła wyrwać się
z kręgu biedy i rozpocząć naukę w wymarzonej szkole albo
studiach - wylicza jednym tchem Igor Czernecki, syn przedsiębiorcy.
Pytany, dlaczego to nie on lub jego brat Andrzej odziedziczyli schedę
po ojcu odpowiada skromnie: - My już swoje otrzymaliśmy. Jesteśmy
dorośli i pracujemy na własny rachunek. Więcej nam nie trzeba.
A majątek ojca? Hmm. Cały tata, nigdy nie zwracał uwagi
na kwestie materialne a pieniądze traktował przede wszystkim jako
kapitał pod kolejne inwestycje.
Kolejna historia - Alfred Szwast
Przekazał milion złotych na stypendia
dla studentów z rodzinnej miejscowości. To jego prywatne pieniądze. Wystarczy
ich na wspieranie edukacji młodych ludzi przez najbliższe 20 lat.
Pan Alfred mieszka we Wrocławiu. W
Głojscach spędził dzieciństwo, w Dukli chodził do szkoły powszechnej. Opuścił
rodzinną wieś po wojnie. We Wrocławiu skończył Wyższą Szkołę Handlową. Mówi o
sobie, że choć z wykształcenia jest ekonomistą, to czuje się humanistą. Pisze
sztuki i teksty filozoficzne, jest autorem kilku książek. Przez wiele lat - aż
do emerytury - prowadził działalność w branży ogrodniczej. Materialnie zawsze
dobrze mu się powodziło, ale prawdziwym krezusem stał się kilka lat temu po
sprzedaży gruntów we Wrocławiu.
- Pomyślałem wtedy po co mi tyle
pieniędzy? - opowiada.
- I postanowiłem jeden z zarobionych
milionów przekazać dla rodzinnej wsi. To była prosta decyzja. Dobrze pamiętałem
spędzone tu trudne dzieciństwo - mówi.
Zadziałał jak ekonomista. Milion zdeponował w banku, jako długoterminową lokatę. Odsetki raz w roku są odprowadzane na specjalne konto, którym zarządza utworzona przez niego fundacja stypendialna. - W tym roku ma do dyspozycji ok. 40 tys. zł - mówi pan Alfred. Grono podopiecznych fundacji to ok. 20 młodych studiujących osób, które co miesiąc otrzymują stałą, ale ustalaną indywidualnie kwotę. Na taką pomoc kolejne pokolenia głojszczan mogą liczyć jeszcze przez wiele lat. Dopóki łączna suma wypłaconych stypendiów nie wyniesie miliona złotych. - Bank wyliczył, że nastąpi to po dwudziestu kilku latach - mówi Alfred Szwast.
Historia
Wacława Łęckiego
Rok temu do szpitala
bonifratrów na Chojnach przyszedł starszy pan. Spytał, gdzie jest przeor i
chwilę później był w kancelarii.
- Przedstawił się: doktor Wacław Łęcki. Powiedział, że ma 91 lat i przyszedł,
bo chce wybudować szpital - mówi brat Franciszek Salezy Chmiel. - Dodał, że był
już w tej sprawie w innych urzędach, ale nic nie mógł wskórać.
Brat Chmiel przyznaje, że
początkowo propozycję potraktował z dystansem. Powiedział gościowi, że sprawa
wymaga namysłu.
Tydzień później Wacław Łęcki znów był u przeora. - Na dzień dobry powiedział, że nie ma czasu i trzeba się spieszyć - wspomina Chmiel. Po czym przeszedł do konkretów. Powiedział, że ma trzyhektarową działkę w pobliżu Portu Łódź i że chciałby za nią wybudować szpital.
Taka nieruchomość to skarb, warty kilka milionów złotych. A bonifratrzy od dawna zastanawiali się, skąd wziąć pieniądze. Kilka lat temu rozpoczęli budowę budynku, w którym planowali umieścić rehabilitację i wszystkie poradnie. Oszczędności starczyło na postawienie ścian i dachu. Budynek w stanie surowym stoi już kilka lat.
- Zaproponowałem więc panu Wacławowi, że go skończymy i nazwiemy jego imieniem - mówi przeor Chmiel.
- Nie przypadkiem przyszedłem do tego szpitala - mówi Wacław Łęcki. - Za komuny byłem przedsiębiorcą. Miałem tartak w Łasku. Produkowałem na eksport. Takich jak ja w całej Polsce było może z 20. Władza się nas nie czepiała, bo dostarczaliśmy dewizy. Zebrałem spory majątek. Część przekazałem rodzinie. Mój maraton życiowy dobiega końca. Osiągnąłem niemało. Po pięćdziesiątce skończyłem studia. Kiedy miałem osiemdziesiąt lat, obroniłem doktorat. Ale chciałem zostawić po sobie coś jeszcze. Lecznictwo stoi w Polsce na niskim poziomie, stąd pomysł ze szpitalem. Miałem okazję poznać wiele łódzkich szpitali: wojewódzkich, miejskich i klinicznych. Tylko placówkę bonifratrów mogę nazwać wzorcową. Stosunek do pacjenta jest taki, jaki powinien być.
Tydzień później Wacław Łęcki znów był u przeora. - Na dzień dobry powiedział, że nie ma czasu i trzeba się spieszyć - wspomina Chmiel. Po czym przeszedł do konkretów. Powiedział, że ma trzyhektarową działkę w pobliżu Portu Łódź i że chciałby za nią wybudować szpital.
Taka nieruchomość to skarb, warty kilka milionów złotych. A bonifratrzy od dawna zastanawiali się, skąd wziąć pieniądze. Kilka lat temu rozpoczęli budowę budynku, w którym planowali umieścić rehabilitację i wszystkie poradnie. Oszczędności starczyło na postawienie ścian i dachu. Budynek w stanie surowym stoi już kilka lat.
- Zaproponowałem więc panu Wacławowi, że go skończymy i nazwiemy jego imieniem - mówi przeor Chmiel.
- Nie przypadkiem przyszedłem do tego szpitala - mówi Wacław Łęcki. - Za komuny byłem przedsiębiorcą. Miałem tartak w Łasku. Produkowałem na eksport. Takich jak ja w całej Polsce było może z 20. Władza się nas nie czepiała, bo dostarczaliśmy dewizy. Zebrałem spory majątek. Część przekazałem rodzinie. Mój maraton życiowy dobiega końca. Osiągnąłem niemało. Po pięćdziesiątce skończyłem studia. Kiedy miałem osiemdziesiąt lat, obroniłem doktorat. Ale chciałem zostawić po sobie coś jeszcze. Lecznictwo stoi w Polsce na niskim poziomie, stąd pomysł ze szpitalem. Miałem okazję poznać wiele łódzkich szpitali: wojewódzkich, miejskich i klinicznych. Tylko placówkę bonifratrów mogę nazwać wzorcową. Stosunek do pacjenta jest taki, jaki powinien być.
W końcu udało się. Działka
została sprzedana za trzy miliony dwieście tysięcy złotych. Podobno powstanie
na niej nowe osiedle.
- A my musieliśmy znaleźć firmę, która szybko wybuduje Centrum im. Wacława Łęckiego - opowiada Chmiel. - To też nie było proste, bo chcemy otworzyć je przed Bożym Narodzeniem. Ale udało się. W poniedziałek na budowę wchodzi firma, która właśnie kończy inwestycję w szpitalu im. Barlickiego.
- A my musieliśmy znaleźć firmę, która szybko wybuduje Centrum im. Wacława Łęckiego - opowiada Chmiel. - To też nie było proste, bo chcemy otworzyć je przed Bożym Narodzeniem. Ale udało się. W poniedziałek na budowę wchodzi firma, która właśnie kończy inwestycję w szpitalu im. Barlickiego.
Sercem Centrum będzie rehabilitacja. Zajmie 1100 metrów kwadratowych na parterze. Powstaną: wielka sala ćwiczeń, gabinety masażu, elektro- i hydroterapii. Na piętrze budynku będą gabinety 21 poradni specjalistycznych.
- Trwało to długo. Ale na szczęście się udało - cieszy się Wacław Łęcki. - Może inni ludzie dobrej woli pójdą w moje ślady?
Historia Wojciecha Alabrudzyńskiego
Krzysztof Grządziel to
były sekretarz PZPR, który jako przedsiębiorca osiągnął międzynarodowy sukces
stając się największym producentem nakrętek na świecie i jest dziś jednym z
najbogatszych Polaków. Mimo tego wyznaje poglądy, które można by określić
mianem socjalizmu liberalnego. W lokalnej prasie ukazują się o nim takie teksty
jak "Milioner z Włocławka rozdaje swój majątek! 800 tys. zł rocznie!"
albo "Krzysztof Grządziel chce udostępnić swoją rezydencję wszystkim
włocławianom". Fundacji Samotna Mama przekazał bezpłatnie Pałac
Bursztynowy. Wychowankom domów dziecka kupił dziesięć mieszkań, stara się przy
tym, by jego filantropia była produktywna:
"Każdy młody włocławianin, wychowany w niepełnej rodzinie, który podejmuje
studia inżynierskie, dzienne, może liczyć ode mnie na stypendium, około tysiąca
złotych miesięcznie. Dlatego remontuję kupiony po "Celulozie"
biurowiec o powierzchni dwóch i pół tysiąca metrów kwadratowych, by stworzyć
lepsze warunki kształcenia studentów w Wyższej Szkole Techniki i
Przedsiębiorczości".
Co Pan Wojciech mówi o sobie?
- Nie ma żadnej niewidzialnej
ręki rynku. Tam gdzie brakuje mocnego i mądrego państwa, wkrada się chaos i
biznesowa głupota. Takim przykładem są stacje benzynowe budowane w Polsce bez
żadnego planu. Są regiony, gdzie co kilka kilometrów stoją dystrybutory, na
które firmy, często średniej wielkości przedsiębiorcy, pozaciągali kredyty i
zainwestowali miliony. Dziesiątki takich stacji już padły, bo nie wytrzymały
konkurencji. Dla mnie taka bezplanowa polityka inwestycyjna to marnotrawstwo
pieniędzy i potencjału ludzkiego. W Niemczech, nie do pomyślenia, bo tam
państwo buduje i kontroluje infrastrukturę przy autostradach i przydziela
koncesje tak, by wszystkim się ten biznes opłacał. Państwo powinno stymulować
rozwój poszczególnych sektorów, gałęzi, regionów...
Jak jest za dużo wolności gospodarczej, to korzyści odnoszą tylko najmocniejsi, z największym kapitałem. Mniejsi nie mają szans. Rośnie rozwarstwienie, spada konsumpcja, gospodarka zwalnia...
W Polsce nie jestem jedynym przedsiębiorcą, który uważa, że najbogatsi powinni płacić 50 proc. stawkę podatkową. Mnie niewiele ubędzie, a parę rzeczy pożytecznych z tych pieniędzy można by zrobić.
Jak jest za dużo wolności gospodarczej, to korzyści odnoszą tylko najmocniejsi, z największym kapitałem. Mniejsi nie mają szans. Rośnie rozwarstwienie, spada konsumpcja, gospodarka zwalnia...
W Polsce nie jestem jedynym przedsiębiorcą, który uważa, że najbogatsi powinni płacić 50 proc. stawkę podatkową. Mnie niewiele ubędzie, a parę rzeczy pożytecznych z tych pieniędzy można by zrobić.
W tym momencie żałuję, że nie żyjemy
w USA - bo w USA Steven Spielberg nagrałby o tych historiach film,
zdobyłby Oscara, a nasi bohaterowie zostaliby honorowymi obywatelami kraju,
stanu itp.
Ale żyjemy w Polsce, w kraju gdzie
więcej informacji z życia wiemy np. o Matce Madzi. Tymczasem o historii
takich osób jak Andrzeja Czarneckiego czy Alfreda Szwasta się
nie mówi, nie pisze. A szkoda! Przez mówienie o takich sprawach, nagłaśnianie
ich, promowanie, tworzy się społeczne wzorce i trendy, które mogą popularyzować
wśród ludzi zamożnych tego rodzaju postawy - gdyby ze strony społeczeństwa - za
pośrednictwem mediów - płynął komunikat, jak wysoko jest to cenione.
Żródła: www.nowiny24.pl,
lodz.wyborcza.pl, http://www.racjonalista.pl/, m.wprost/ www.transcolor.pl
Masz rację są ludzie, którzy mają niezwykle ciekawe historie w swoim życiu. Powinni to wszystko dokumentować. Naprawdę niesamowite historie potrafi tworzyć życie.
OdpowiedzUsuń